Spis treści Głównym powodem jest to, że to właśnie one oddają klimat dzikiej, rządzącej się swoimi prawami Afryki. Są to przygody, które pozwalają zrozumieć bądź wyobrazić sobie to, co może przytrafić się przyszłym misjonarzom podczas pobytu na czarnym lądzie. Przede wszystkim są to zdarzenia, które faktycznie miały miejsce, które przeżyłam. Opowiadając o nich przedłużam ich żywot i nadaje większej wagi. Dzieląc się nimi poszerzam ciekawość osób, które po cichu myślą o tym, aby kiedyś dogłębnie poznać siebie podczas pobytu na misji, czyli jednym z cięższych lub nawet najcięższym okresie życia. Bez zbędnego przedłużania, zapraszam Was na przygodę – drugą część moich przygód z misji w Rwandzie! 🙂 To chyba jedna z najśmieszniejszych sytuacji, jakie przydarzyły mi się w Rwandzie. Siedziałyśmy z Martyną w naszym domku, chroniąc się przed mocnym słońcem i wycinając ozdoby z papieru na tablice w szkole, kiedy do naszych drzwi ktoś zapukał. Kiedy otworzyłyśmy, okazało się, że jest to jedna z przygotowujących się do życia zakonnego dziewczyn. W miejscu, w którym mieszkałyśmy żyły też młode około 17-letnie dziewczyny, które oprócz chodzenia do szkoły przygotowywały się do życia w zakonie. Tak więc, kiedy zobaczyłyśmy Dian bardzo się ucieszyłyśmy. Dian szczególnie nas polubiła i bywała u nas częściej niż pozostałe dziewczyny. Po przywitaniu się z nami, zaprosiła nas na sport w ogrodzie. Przyznam, że się nieco zdziwiłyśmy, iż wcześniej nikt nie składał nam takich propozycji. Mimo początkowych oporów ciekawość wygrała. Kiedy przyszłyśmy w ogrodzie było już sporo dziewczyn, które zamiast standardowo ubranych długich spódnic miały na sobie coś w stylu odzienia sportowego. I wtedy dostrzegłam zbliżającą się w stroju sportowym siostrę Angelinę. Na początku nie mogłam jej rozpoznać, to Marti powiedziała mi, że to siostra, którą na co dzień widziałyśmy tylko i wyłącznie w długiej sutannie. Tym razem miała na sobie spodenki do kolan, koszulkę i… niebieski czepek na głowie. Kiedy wszystkie już byłyśmy w komplecie, siostra Angelia rozpoczęła bieg w kółko, a po chwili reszta dołączyła do niej. Kiedy już zaczynałam mieć zadyszkę, siostra wydała polecenie w swoim języku. Zrozumiałam dopiero wtedy gdy dziewczyny sprintem biegły w pole. Właściwie to do pola i z powrotem. I tak cały czas, nie zwalniając tępa. Martyna i ja sapałyśmy ze zmęczenia, nie miałyśmy już totalnie siły, ale głupio było tak po prostu przestać ćwiczyć. Dlatego mimo braku energii postanowiłyśmy wytrwać. Kiedy skończył się bieg, mogłyśmy trochę odsapnąć, ponieważ przyszedł czas na ćwiczenia w miejscu. Każda z dziewczyn wchodziła po kolei do kółka i pokazywała jakieś ćwiczenie, podczas gdy reszta je naśladowała. Większości z ćwiczeń znałam, natomiast one chyba nigdy wcześniej nie robiły przedstawionego przeze mnie ćwiczenia. Z racji tego, że ponad 10 lat trenowałam karate pokazałam ćwiczenie, które często robiłam przed treningiem karate w ramach rozgrzewki. Nikt za bardzo nie potrafił tego powtórzyć, ale przynajmniej było śmiesznie. Kiedy każda z nas pokazała swoje ćwiczenie, miałam nadzieje ze to już koniec treningu. Niestety to była tylko rozgrzewka. Siostra Angelina wzięła piłkę i podzieliła nas na dwie drużyny, zaczęła się gra w nogę. Aby za dużo nie biegać, stanęłam na pozycji obronnej. Nie udało mi się jednak obronić ani jednej piłki. Po piłce nożnej zaczęłyśmy grać w siatkówkę, tutaj szło mi już znacznie lepiej. Najciekawszą jednak grą była ta, która dosłownie powaliła mnie na twarz. Nie znam nazwy tej gry, ponieważ u nas w Polsce jej nie ma, ale polega na bieganiu z kijem. Są dwie drużyny, jedna osoba z danej drużyny biegnie naokoło drugiej z kijem, który podaje do nastepnej osoby wracając. Wygrywa ta drużyna, która przebiegnie drugą szybciej. Byłam po tym tak zmęczona, ze nie było mi nawet smutno kiedy okazało się, że przegraliśmy. I to chyba przez moje wolne ruchy haha. Dziewczyny jeszcze zostały na polu, ale ja z Marti postanowiłyśmy już wrócić, wykąpać się i po prostu pójść spać. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam, w jaki sposób Rwandyjczycy poruszają się na skuterach od razu pomyślałam, że nigdy na nie nie wsiądę. Przemieszczają się bardzo szybko, slalomem wymijając poprzedzające je samochody. Trąbią nie na pojazdy, lecz na ludzi, aby zeszli z drogi. Są bardzo szybkie i nie raz widziałam, jak prawie pakują się w samochody, ledwo unikając wypadku. Pewnego dnia jednak, kiedy z zakupami szłam na autobus do Masaka zobaczyłam olbrzymią kolejkę. Jak to w Rwandzie nie było wiadomo kiedy przyjedzie autobus, a nawet gdyby przyjechał za niedługo to i tak nie pomieściłby tak dłużej ilości oczekujących na niego ludzi. Robiło się już bardzo późno, a my byłyśmy bardzo zmęczone po całym dniu. Wtedy dwie zaprzyjaźnione koleżanki z Niemiec zaproponowały mi i Martynie powrót motorkiem. Na początku byłam raczej negatywnie nastawiona do tego pomysłu. Koleżanki jednak argumentowały, że motorkiem dojedziemy dużo szybciej, bez czekania i za nie wielką cenę. Zgodziłam się, choć bicie serca zaczynało mi już przyśpieszać. Podeszłyśmy więc do ulicy i automatycznie zjechały się motorki. Kierowców było sporo i każdy z nich chciał, aby to właśnie go wybrać. Najpierw jednak ustaliłyśmy gdzie mają nas zawieźć i że wszystkie chcemy dojechać w te samo miejsce. Potem przyszedł czas na targowanie ceny. – 3 000 franków ? – zaproponował jeden z kierowców – 1 500 – powiedziała moja koleżanka Sara Żaden kierowca nie chciał się jednak zgodzić na taki upust, ostatecznie wytargowałyśmy 2000 franków. Wybrałam kierowcę o miłej twarzy, podał mi kask, wgramoliłam się za jego plecy i no co..ruszyliśmy. Trzymałam się raz jego bioder, raz tylnego uchwytu. Nie wiedziałam jak się trzymać, Rwandyjczycy zazwyczaj nie trzymają się niczego. Po prostu siedzą, trzymając książkę lub telefon. Mój kierowca jechał naprawdę szybko, z oczu zgubiłam jadącą na innym motorku Martynę. Bałam się, że źle nas zrozumieli i że wysiądziemy w innych miejscach. Obserwowałam drogę i wymijane przez nas samochody. Nie czułam się komfortowo czy bezpiecznie. Nie miałam żadnych pasów, a kask był za duży i w razie zderzenia nie ochroniłby mojej głowy. Niedługo potem zobaczyłam Martynę. Jej kierowca podjechał równolegle do nas i zaczął rozmawiać z moim kierowcą. Gadali tak sobie, co chwilę podśmiechując. Nie wiedziałam, o czym dyskutują, ale bardzo cieszyłam się, że nie zgubiłam Martyny. To był mój pierwszy raz na taksówce motorkowej, ale nie ostatni. Gdzieś tam w zgiełku strachu i stresu, jakie odczuwałam jadąc motorkiem, pojawiło się też miejsce na poczucie ryzyka, adrenaliny i wolności. I to właśnie te uczucia dominowały nad negatywnymi. Zaczęłam więc częściej korzystać z usług motorków i gorąco polecam wszystkim, którzy będą mieli lub stworzą sobie okazję do tego, aby spróbować. W domu sióstr zakonnych niemal codziennie spotykałam kucharkę, która gotowała wszystkim lokalne dania. To właśnie u niej podpatrzyłam, jak robi się gotowane banany czy najmocniejszą i najbardziej aromatyczną z pitych przeze mnie kaw. Często robiła samorobne bułeczki i z chęcią nas nimi częstowała. Kiedy ją wspominam odnoszę wrażenie, że jest ona symbolem Rwandyjskich kobiet. Zawsze zapracowane, mające na głowie dom i dzieci, mimo trudów życia uśmiechnięte i radosne. Taka też była nasza kucharka. Uśmiechnięta i zawsze serdeczna. Często obserwowała, co gotujemy. Kiedy robiłyśmy polskie dania, podpatrywała nie kryjąc zaciekawienia. Wsadzała swą głowę pomiędzy mnie a Martynę i przyglądała się masie ciasta, albo też sprawdzała, czy w czymś nam pomóc. Pamiętam, że raz nawet kiedy gotowałyśmy tuż przy naszym jedzeniu pojawił sie karaluch. Nie kryjąc obrzydzenia udałyśmy się do kucharki, aby zaradziła. Kucharka nie znała angielskiego, więc mogłyśmy porozumiewać się jedynie gestykulując. Ta jednak nie wiedziała do końca, o co nam chodzi, więc wzięłyśmy ją pod pachę i palcem pokazałyśmy na karalucha. Dowiedziawszy się o co chodziło zaśmiała się, wzięła go i z buta wywaliła na zewnątrz. To była nasza twardzielka, nieustraszona kucharka, która swoją drogą bardzo dobrze gotowała. W moich wcześniejszych wpisach pisałam już o jeziorze Kiwu i najwyższym szczycie Czapce Napoleona, nie pisałam jednak o tym, co wydarzyło się podczas wspinaczki. Tego dnia nie miałam pojęcia o tym, że będę się wspinać. Wiedziałam jedynie, że przepłynę łódką jedno z najbardziej niebezpiecznych jezior – jezioro Kiwu, w towarzystwie Martyny, dwóch geografów z Polski i Rwandyjczyka prowadzącego łódką. Kiedy dotarliśmy pod Czapkę Napoleona, nie wiedziałam nawet, że chcemy wejść na samą górę. Nie było żadnego planu, stąd też nie byłam odpowiednio ubrana na tak wysiłkowe zwiedzanie. Miałam na sobie długą suknię i sandałki. Kiedy okazało się, że będziemy wchodzić, nie wiedziałam nawet jak wymagająca jest trasa, stąd mój strój mi nie przeszkadzał…początkowo. Schody zaczęły się, kiedy droga stawała się kamienista i bardzo stroma. Trzymając sukienkę, starałam się uważnie stawiać kroki i tak udało mi się wejść na sam szczyt. Po drodze miałam okazję zobaczyć Zjawy płowe – ogromne nietoperze, które swą pokaźną wielkością i licznością zrobiły na mnie piorunujące wrażenie, o czym pisze w tym wpisie link. Na górze odpoczęliśmy chwilę, zrobiliśmy pamiątkowe fotki i czas było wracać. A droga powrotna nie była łatwiejsza. Tym razem to ja z Martyną szłyśmy na przodzie, a Pan przewodnik gdzieś za nami. Szłyśmy jakby z górki, ale wciąż po kamienistych posuwających się, niestabilnych kamieniach. Trasa nie była zabezpieczona barierkami czy siatką. Przechodziłyśmy przy stromych urwiskach, gdzie jeden zły krok mógł zakończyć się utratą życia. Wiem jak to brzmi, ale taka jest Afryka, przynajmniej ta, którą poznałam ja. Nie ma tam zabezpieczeń, pasów, czy drążków do podtrzymania. Albo masz równowagę, albo jej nie masz. To po prostu żywioł, tam życie polega na doświadczaniu, na przygodach nie na poczuciu komfortu czy zapewnieniu bezpieczeństwa. Jadąc do Afryki byłam tego w pełni świadoma, stąd idąc tak niebezpieczną drogą wiedziałam, że coś może się stać. Tak samo jak wiedziałam, że mogą napotkać mnie złe sytuacje czy ludzie, niemający wobec mnie dobrych zamiarów. Mimo tego, że wiedziałam o tym wszystkim, weszłam w to. Dla przygód, dla poznania życia skrajnie różniącego się od tego, jakie wiodłam w Polsce i dla siebie, dla dogłębnego poznania swoich mocnych stron, ale też dla poznania słabych. I idąc tak z górki na chwilę zapomniałam o tych niebezpieczeństwach, czułam, że wracam i nie pomyślałam, że to właśnie powroty często są najtrudniejsze. W dosłownie chwilę moja noga poślizgnęła się na jednym z kamieni a serce stanęło w bezruchu. Czułam, że nie mam równowagi i że zaraz spadnę, a wtedy silna dłoń uścisnęła moją i z siłą pociągnęła do siebie. To był nasz przewodnik, który mimo tego, że maszerował za nami, wciąż miał na nas oko. Podziękowałam mu serdecznie, ściskając dłoń człowieka, który być może uratował mi życie. Straciłam równowagę fizycznie, ale odzyskałam ją psychicznie i duchowo. Od tamtej pory moje kroki stawiam uważnie i przemyślanie. I fizycznie i metaforycznie 🙂 Dzień przed naszym powrotem do Polski zrobiłyśmy z Martyną pożegnalną kolację. Zaraz po spakowaniu się zaczęłyśmy przygotowania. Niemal od rana krzątałyśmy się po kuchni i starałyśmy się zrobić najpyszniejszą kolację, jaką potrafimy. Na stół trafiły zapiekanka z makaronem, placki ziemniaczane, naleśniki, ciasto marchewkowe i babka czekoladowa. Kiedy jedzenie było gotowe, przebrałyśmy się w eleganckie stroje, a na stół położyłyśmy jeszcze zrobione przez nas wcześniej czerwone róże z bibuły. Wybiła 19 kiedy siostry i dziewczyny zaczęły się schodzić. Było około 20 osób, wszyscy rozsiedli się na krzesłach. Pośrodku stał wielki stół ze zrobionymi przez nas pysznościami. Kiedy wszystkich witałam zauważyłam, że wcześniej wspomniana Dian jest bardzo smutna. Wiedziałam dlaczego. Mnie tez było smutno, że prawdopodobnie nigdy już jej nie zobaczę. Obiecałam jej jednak, że będę się z nią kontaktować za pośrednictwem siostry Angeliny. Dziewczyny nie mają tam telefonów, tak więc tylko siostra Angelina była w stanie umożliwić nam kontakt, który zresztą faktycznie do dziś mamy 🙂 Przed kolacją wszyscy pomodliliśmy się i podziękowaliśmy Bogu za naprawdę wiele rzeczy; za kolację, za nasz pobyt w Masaka, za nasz bezpieczny powrót do domu czy za ponowny powrót do Afryki. Wtedy wszyscy przystąpili do nakładania sobie jedzenia. Chyba im smakowało, bo po chwili na stole już nic nie zostało. Po kolacji siostry obdarowały nas chitenge, to taka długa chusta, z której Rwandyjskie kobiety owijając się, robią sukienki. My natomiast obdarowałyśmy je obrazem, który namalowałyśmy specjalnie dla nich. Obraz przedstawiał ludzi, którzy niosą swój krzyż. Ci, których krzyż był za krótki lub połamany nie mogli przejść przez ogromną przepaść, zaś ci, którzy mieli długi, ciężki krzyż, mogli postawić go tak, aby pełnił role mostu, tym samym umożliwiając przejście na drugą stronę. Siostry bardzo ucieszyły się z naszego podarunku, jednak i tak chciałam słownie podziękować im za wszystko, co dla nas zrobiły. Wstałam więc i wyraziłam wdziecznośc jak i podziw, dla życia, jakie wiodą, za docenianie małych rzeczy, za naukę, jaką nam przekazały i za bezinteresowną pomoc, jaką dają innym. Siostry chwyciły się za ręce, tak samo jak reszta dziewczyn i my. Razem w skupieniu modliliśmy się, a później ja z Martyną zmówiłyśmy polskie „Zdrowaś Mario”. To był cudowny wieczór, który z pewnością należy do tych niezapomnianych. Po kolacji poszłam jeszcze pożegnać dziewczyny i dwie koleżanki z Niemiec, okazało się, że jedna z nich jedzie z nami na lotnisko. Tak więc zapakowałam walizki do samochodu i ostatni raz spojrzałam na mój domek w Masaka. Było mi przykro, a jednocześnie byłam szczęśliwa, że po tak długim czasie wracam do Polski, do rodziny. Na lotnisku ostatni raz spojrzałam na wysoką siostrę Cycylie, która odbierała mnie z lotniska w Kigali, a teraz mnie z niego żegna. Uścisnęłam też Sarę i życzyłam wszystkiego dobrego. Później spojrzałam na Martynę – moją misyjną kompankę, nie mogłam uwierzyć, że razem przez to przeszłyśmy. W momencie kiedy tak na nią patrzyłam, przypomniały mi się wszystkie trudne chwile, w których wspólnie zaciskałyśmy zęby i po prostu dawałyśmy radę. To była piękna podróż, ciężkie, lecz bogate doświadczenie, i ogromny sprawdzian życia, który myślę, że zdałyśmy 🙂 Niesamowite jest to, ile daje mi pisanie wpisów, nie miałam pojęcia ile detali zapomniałam. Dzieląc się z Wami powyższymi wspomnieniami wszystko wróciło, moja pamięć wypełniła luki. Dodatkowo pisanie o Rwandzie ponownie pozwala mi przeżywać moje przygody z misji. Pisząc powyższy wpis wiele się uśmiechałam, a raz zdarzyło mi się nawet wzruszyć. Dlatego tak bardzo to kocham, zdobywać doświadczenie, żyć chwilą, podróżować i właśnie pisać. Nie byłoby to możliwe bez Was – czytających, ciekawych przygód ludzi, którzy siedzą gdzieś tam patrząc na ekran laptopa czy telefonu, obmyślając, marząc, zdobywając. Zarówno ja jak i Maciek cieszymy się, że jesteście! 🙂 Po co w ogóle piszę o moich wspomnieniach z misji w Rwandzie?
1.
Trening z zakonnicą
2.
TAKSÓWKI SKUTERY
3.
Kucharka we wsi Masaka
4.
Niebezpieczna wspinaczka po Czapce Napoleona
5.
Pożegnanie