Spis treści Na samym początku dystans 5 km robił na nas niemałe wrażenie, jednak szybko z 5 przeskoczyliśmy na 20-30 km. Ta długość bardzo długo zagościła na naszym endomondo. Z czasem jednak wybieraliśmy trudniejsze trasy, trasy prowadzące przez kaszubskie kręte drogi leśne, czy też nieutwardzone, pełne wystających korzeni leśne ścieżki. Dziś jednak opowiemy wam o najcięższej trasie, jaką udało nam się niedawno wykręcić. A mowa o 100 km, których przejechanie było dla nas spełnieniem jednego z naszych największych rowerowych celów. Droga prowadziła przez międzynarodową trasę R10, wzdłuż Mierzei Wiślanej. Nasze wyzwanie zaczęliśmy o 7 rano w sobotę, kiedy drogi były jeszcze puste, a słońce smacznie spało. Jak się później okazało mogliśmy wyjechać jeszcze wcześniej, bo upał dawał się we znaki już od 10 nad ranem. Na początku trasy zwarci i pełni sił jechaliśmy nieco za szybko. Kornelia zorientowała się jednak w porę, że musimy równo rozłożyć siły, aby dojechać do celu. Jechaliśmy więc wolniej, niż pozwalała nam nasza siła. Chwilę później byliśmy w Przejazdowie, a stamtąd nasz kamień milowy był na wyciągnięcie ręki. Dojechaliśmy do Sobieszewa! Wysiadając z promu, zrobiliśmy krótki przystanek na picie oraz na posmarowanie się kremem przeciwsłonecznym, ponieważ słońce robiło się coraz mniej przyjemne. Ruszyliśmy w drogę prowadzącą przez las, co skutecznie dawało nam ulgę w walce ze słońcem. Droga była przyjemna, od czasu do czasu mijaliśmy innych rowerzystów, lub pojedynczych przechodniów. Robiąc krótkie przerwy dbaliśmy o rozciąganie pleców, karku i nóg. To naprawdę robiło różnice, na rower mogliśmy wsiąść wyluzowani, bez żadnych napięć mięśni. Jechaliśmy przez drogę ze wzniesieniami i małymi górkami, czuliśmy się jak na fali. Dojechaliśmy do Kątów rybackich, kiedy na naszym endomondo wybiło 50 km. To właśnie tam zrobiliśmy najdłuższą przerwę, bo prawie 3 – godzinną. Poszliśmy na gofry, na plaże, a potem jeszcze na lody. Nie spieszyliśmy się, chcieliśmy wypocząć przed drogą powrotną. Kupiliśmy jeszcze wodę, ponieważ nasze zapasy się już skończyły i ruszyliśmy w stronę Pruszcza. Powrót był o wiele cięższy niż dojazd do Kątów, ciało dawało już znać, że jest zmęczone. Droga stawała się coraz bardziej nudna, a czas jakby nie leciał. Dłużyło nam się, mimo że drogi ubywało. Co jakiś czas robiliśmy postój, aby rozprostować i rozciągnąć bolące plecy czy kark. Robiło się coraz później a niebo z błękitu przeszło na ciemną szarość. Kiedy było już całkowicie ciemno, musieliśmy zjechać z bezpiecznego, choć kończącego się chodnika na jezdnię. Nie mieliśmy latarek, ale Maciek świecił latarką z telefonu, dając sygnał kierowcom o naszym położeniu. Baliśmy się bardzo, ale nie mogliśmy się zatrzymać. Nie przewidzieliśmy tego, że będziemy wracać po ciemku. To była i jest dla nas cenna lekcja, z której na przyszłą wyprawę na pewno wyciągniemy wnioski. Na ostatniej prostej czuliśmy już smak zwycięstwa. Dojechaliśmy! Zmęczeni, obolali, brudni, spoceni i szczęśliwi. Udało nam się przejechać 100 km, które do niedawna jeszcze było dla nas wynikiem niemożliwym do osiągnięcia. Wyprawa ta jest dla nas cennym doświadczeniem, wiele nas nauczyła, ale też pokazała, że byliśmy dość dobrze przygotowani. Mieliśmy wystarczająco dużo jedzenia, oraz wystarczająco mało picia. Zawsze lepiej jest mieć go tyle żeby wystarczyło, aby nie dźwigać zbędnych ciężarów. Nasza trasa przewidywała sklepy, w których uzupełniliśmy zapasy płynów. W naszych plecakach mieliśmy ciepłe bluzy, aby wracając pod wieczór nie zmarznąć. Na naszych głowach pojawiły się czapki z daszkiem, które chroniły nasze głowy przed promienistym słońcem. Nie zapomnieliśmy o tym, aby smarować się kremem przeciwsłonecznym oraz o sprayu na komary, którym pryskaliśmy się kiedy wyjeżdżaliśmy w las. Były to głównie wysokowęglowodanowe produkty, jak banany, kanapki czy batony energetyczne. Jedliśmy co około pół godziny-godzinę, tak aby zapobiec spadkowi energii. Zadbaliśmy też o dobry stan rowerów, dopompowaliśmy koła oraz wyczyściliśmy łańcuchy. Mieliśmy też ze sobą kilka podstawowych narzędzi, w razie gdyby rowerom przydało się małe podreperowanie. Przy następnej wyprawie będziemy pamiętać o latarkach oraz o wcześniejszym rozpoczęciu naszego rowerowego tripa, tak aby jak najdłużej jechać w odpowiedniej dla nas temperaturze. Zdecydowanie przejechanie 100 km nie było łatwe, jednak dało nam to poczucie satysfakcji jak i sporo cennych lekcji, opartych przede wszystkim na pokonywaniu własnych słabości 🙂 Oczywiście, zanim się spróbuje, warto wcześniej przejechać krótsze dystanse, przyzwyczaić pupę do siodełka czy też ciało do siedzenia w pochylonej pozycji. Pochwalcie się w komentarzu swoimi sportowymi osiągnięciami 🙂
Na początku jazda na rowerze była dla nas tylko pięknym wspomnieniem z dzieciństwa. Przez ostatni rok jednak chcieliśmy wziąć się za siebie i znaleźć sport, który nie tylko poprawi naszą kondycję i sylwetkę, ale też zapewni nam duuużo fanu. Próbowaliśmy różnych sportów, jednak nic tak jak rower nie dawało nam poczucia wolności, wyluzowania i sportowego spełnienia.
Droga do pierwszej setki
Jaką trasę wybraliśmy?
Trasę rozpoczęliśmy w Juszkowie, okolicy Pruszcza Gdańskiego, skąd pojechaliśmy ścieżką rowerową do Rokitnicy. Niestety tam droga rowerowa urywa się i musieliśmy wjechać na ulicę, aby dojechać do okolicy Mokrego Dworu. W Mokrym Dworze zatrzymaliśmy się na przystanek obok kanału rzeki Czarna Łacha. Zjedliśmy po jednym batoniku proteinowym z Decathlonu, o naprawdę wysokiej kaloryczności. Ledwo zwalczyliśmy jeden batonik, jednak faktycznie dodał on nam powera. Słońce przyjemnie ogrzewało nam twarze, i pozostało wiernym towarzyszem naszej wyprawy.
Za przystanią w Mokrym Dworze wjechaliśmy na wyczekiwaną ścieżkę rowerową w super stanie. Jadąc ścieżką mijaliśmy kolejne miejscowości- Weselno, Dziewięć Włók- w której kiedyś mieszkali Mennonici. Następnie przemierzaliśmy węzeł Gdańsk Wschód i to tam właśnie zobaczyliśmy motywacje naszej wyprawy. Mijał nas kolarz, który pędził jak wiatr pod nie małą górę. Kierowcy jak i my byliśmy pod ogromnym wrażeniem. Nie tylko dlatego, że jego prędkość jazdy pokonywała nie jeden jadący samochód, ale też dlatego, że kolaż ten nie miał rąk! Brodę opartą miał na ramie roweru, którą co jakiś czas zmieniał też przerzutki. To było naprawdę niesamowite! Jak on to robił! Był profesjonalistą, jechał pewnie, wiedział co robi. Nie możemy sobie wyobrazić, jak ciężka była jego droga do nauczenia się jazdy bez rąk. Naprawdę podziwiamy takich ludzi. Kolaż ten pozostanie w naszej pamięci na długo, był dla nas motywacją, kiedy traciliśmy nadzieję na przejechanie naszej setki.
Skorzystaliśmy z miejsca postojowego wybudowanego w ramach szlaku R10, tuż przed mostem zwodzonym. Posiedzieliśmy około 10 minut, nostalgicznie wspominając, że zawsze jeździmy tą drogą samochodem na plażę. W Sobieszewie sezon plażowy kwitł w najlepsze. Ludzie z materacami, zapiekankami, lodami pochłonięci w wir urlopu byli nie lada zagrożeniem dla rowerzystów. Musieliśmy bardzo uważać, aby nie wjechać w przechodzących bez rozglądania się, roześmianych plażowiczów. Nie przepadamy za takimi zgromadzeniami, ponieważ nierzadko zdarza się sytuacja, w której narażamy się na bolesny upadek, bądź nawet uderzenie w pędzący samochód, w celu ominięcia w targających na ścieżkę rowerową pieszych.
W Świbnie zrobiliśmy sobie dłuższy przystanek na posesji przy drodze obok drewnianej stodoły. Naprzeciwko nas jeden przy drugim stały domki w stylu skandynawskim, które koniecznie musimy odwiedzić na jeden z weekendów. Było naprawdę gorąco i owoce w plecakach zaczynały się gotować, więc nie mieliśmy wyjścia i wcinaliśmy to co wzięliśmy ze sobą. Ruszyliśmy dalej aż do promu łączącego Świbno z Mikoszewem. Pierwszy raz płynęliśmy promem tego typu i krótką podróż wspominamy przyjemnie :). Nie musieliśmy planować godziny odpłynięcia, bo prom odpływał jak tylko wypełnił się podróżnymi. Za podróż w jedną stronę zapłaciliśmy 5 zł od osoby z rowerem.
Pokonaliśmy połowę trasy!
Podsumowanie
Jak wyglądały nasze przygotowania i co jedliśmy?